piątek, 21 kwietnia 2017

CLOVEN HOOF - Who mourns for the morning star? (2017)




W oczekiwaniu na cud.........

Nazwa Cloven Hoof budzi we mnie respekt i przywołuje miłe wspomnienia z tą grupą, bo ich muzyka jest mi bardzo bliska. Pierwsze trzy albumy tej grupy na czele z "A Sultan's Ransom" to czysta klasyka i czołówka heavy/power metalu lat 80. Muzyka tej grupy zawsze jednoczyła fanów Angel witch, Grim Reaper czy Satan. Jednak mimo tego, że jest to brytyjska grupa to ich muzyka nie tylko nawiązuje do NWOBHM, ale też amerykańskiego heavy/ power metalu. Cloven Hoof to niezwykły band, który potrafi też przenieść coś z Cirith Ungol czy Liege Lord. Zespół przechodził wiele ciężkich prób i okresów, ale kiedy udało się wrócić to nie był to powrót w glorii i chwale. "Resist to serve" to był solidny album, ale czegoś brakowało i raczej można było mówić o rozczarowaniu. Cały czas czekałem na cud, że doczekam się naprawdę albumu na miarę marki Cloven Hoof. W końcu pojawiła się nadzieja. Światło dzienne ujrzał "Who Mourns for the mornig Star?"



Cud się zdarzył. Jednak nie obeszło się bez poświęceń. Zmiany personalne były nieuniknione i właściwie z poprzedniej płyty został tradycyjnie basista Lee Payne i gitarzysta Chris Coss. Drugim gitarzystą został 23 letni  Luke Hatton, a także perkusista Danny White i wokalista George Call, którzy są znani z Omen, czy Aska. No nie powiem muzycy są bardziej dopasowani niż na poprzedniej płycie. Najlepszym wyborem okazał się George Call, który wnosi ożywienie do zespołu i muzyki Cloven Hoof. Znów jest agresywnie, jest moc w tej muzyce i George Call przyprawia o dreszcze. Już w Aska pokazał klasę i swój potencjał. Na nowym albumie Brytyjczyków śpiewa dynamicznie i z pazurem i nie stroni od wysokich rejestrów. To właśnie on przyczynił się do sukcesu i wspomnianego cudu. Cloven Hoof brzmi jak za dawnych lat i ma w sobie to coś. Jest melodyjnie, agresywnie, przebojowo i wszystko jest zagrane z polotem i pomysłem. Nie ma tutaj podróby lat 80, tutaj jest żywy heavy metal. Materiał jest bardziej spójny i bardziej wyważony, a najlepsze jest to, że każdy utwór prezentuje zupełnie inne oblicze zespołu.

Mamy dynamiczny i rozpędzony "Star Rider", który oddaje to co najlepsze w muzyce metalowej. Chwytliwe i melodyjne partie gitarowe. Dynamiczna sekcja rytmiczna i wyrazisty wokalista. Jest klimat lat 80, jest moc i duch starych płyt Cloven Hoof. Oj dawno panowie tak nie grali i szczeka opada. Nie zmienia to faktu, że utwór bardziej utrzymany w klimatach amerykańskich. Nutka hard rocka, echa starego Judas Priest są cechami urozmaiconego i klimatycznego "Song of Orpheus". Zespół nie idzie na łatwiznę i słychać chęć tworzenia nowych utworów, a nie powielanie znanych patentów. Ostro tnące gitary w "I talk to the dead" są urocze i przypominają drugą młodość Accept, której jesteśmy obecnie świadkami. Mocny kawałek, który śmiało mógłby znaleźć się na ostatnim krążku Saxon. Więcej brytyjskiego grania z lat 80 mamy w komercyjnym i lżejszym "Neon Angels". Odpłynąć można w bardziej stonowanym i dojrzałym "Morning Star". Piękny jest ten spokojny, balladowy początek i mocniejsze rozwinięcie kawałka. Klasa sama w sobie. Najszybszy na płycie "Time to Burn" to killer na miarę hitów z "Painkiller" Judas Priest. Kwintesencja Cloven Hoof, a także encyklopedyczny przykład jak grac ostry, wysokich lotów heavy/power metal. Aż dziw bierze, że to Cloven Hoof, który nie grzeszył ostatnio pomysłowością. Zadziorny i melodyjny "Mindmaster" potrafi oczarować złożoną strukturą i popisami wokalnymi Georga. Bardzo klasyczny też jest "Go tell the spartans", który mocno nawiązuje do lat 80 i NWOBHM.Całość zamyka rozbudowany i klimatyczny "Bannockburn". Idealne zwieńczenie tej świetnej płyty.

Nigdy nie przestawaj wierzyć...

Cloven Hoof powrócił z świata  umarłych. Powrót z "Resist to serve" nie był wymarzony, ale liczył się fakt, że kultowa kapela lat 80 wróciła. Trzeba było dokonać kilku zmian personalnych, przemyśleć kwestie aranżacji i stylu. Drugie uderzenie brytyjskiej formacji jest bez błędne. Wrócił stary dobry Cloven Hoof. Jest agresja, moc, przebojowość i atrakcyjne melodie. Panowie stanęli na wysokości zadania, a moim bohaterem jest wokalista George, który wybawił Cloven Hoof. Najlepszy album od czasów genialnego "A Sultans Ransom".

Ocena: 9.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz