piątek, 7 kwietnia 2017

DEEP PURPLE - Infinite (2017)

Legendy he avy metalu i hard rocka, dzięki którym ta muzyka narodziła się odchodzą w stan spoczynku. Ten czas w końcu nadszedł na brytyjski band o nazwie Deep Purple. Zespół wyrusza w ostatnią swoją podróż. Nowy album, pożegnalna trasa  i pożegnanie się z fanami. Ciężko sobie wyobrazić ciężkie brzmienie bez tego zespołu. Ich wkład w muzykę jest nie do podważenia i wiele kapel po dzień dzisiejszy czerpie z ich twórczości. Po bardzo udanym "Now What?" z 2013 r zespół szybko rozpoczął pracę nad kolejnym albumem. Tak powstał "Infinite", który jest idealnym podsumowanie kariery Deep Purple.

Ten album zawiera wszystko to co składa się na styl tej kapeli. Charakterystyczne, finezyjne i dobrze wyważone solówki i partie gitarowe. Steve Morse nie jest Ritchie Blackmorem, ale daje z siebie 100%. Na nowym albumie jest pełno atrakcyjnych melodii i mocnych riffów, tak więc można rzec, że Steve podołał wyzwaniu. Troszkę gorzej wypada Ian Gillan, który nie ma takiego ikry jak na poprzednim albumie. "Vincent Price" był z pazurem i tam Ian pokazał, że mimo podeszłego wieku to jeszcze stać go na mocniejszy śpiew. Na "Infinite" nie ma takich perełek, ale album sam w sobie jest mocniejszy, taki może momentami bardziej klasyczny i bardziej wyrównany. Nie jest to najlepsze dzieło formacji Deep Purple, ale jedno z tych najlepszych na pewno.

Otwieracz to dobrze znany nam "Time for Bedlam". Jest ostrzej, bardziej przebojowo i już słychać bardziej klasyczne zagrywki. Don Airey świetnie współgra z Stevem co słychać. Jest progresywność, melodyjność i duża swoboda. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Nieco bardziej bluesowy i taki bardziej luzacki "Hip Boots" ma coś z płyt wydanych w latach 80. Deep Purple potrafi oczarować nieco baśniowym klimatem w "All i got is You" w którym czadu daje Steve. Płyta jest bardziej rockowa, bardziej zagrana z pazurem i to mi się podoba. Typowy riff w "One night in vegas" jest taki znajomy i typowy dla tej kapeli. Słychać, że panowie próbują nawiązać do swoich najlepszych płyt i wychodzi im to nie najgorzej. Mroczniej i bardziej nowocześnie jest w "Get me outta here", który jest jednocześnie najcięższym utworem na płycie. Najdłuższy na płycie jest spokojniejszy i bardziej złożony "The suprising". Płyta szybko wpada w ucho dzięki przebojowości, która jest tutaj tak powielana. Dobrym tego przykładem jest przebojowy "Johnys band" czy rytmicznego "On top of  the world". Bardzo udana jest końcówka płyty, gdzie pojawia sie klasycznie brzmiący "Birds of Prey" i Roadhouse blues" czyli cover The Doors.


Jeśli tak ma wyglądać finał twórczości Deep Purple to jest idealne. Powrót do swoich korzeni i podtrzymanie wysokiej formy. Płyta brzmi klasycznie, są wszystkie te cechy, dziękim którym płyty Deep Purple wyróżniały się na tle innych. Jest bardzo gitarowo i nie ma wypełniaczy, a najlepsze jest to, że "Infinite" jest równym i przebojowym albumem, który można postawić obok największych dzieł tej formacji. Tak panowie przeszli do wiecznej chwały.

Ocena: 9/10

1 komentarz:

  1. Średniak - nie można piać z zachwytu tylko dlatego że to Deep Purple 6,5/10

    OdpowiedzUsuń